draconine - komentarze |
8. Styczeń Błogie lenistwo to coś co kocham najbardziej. Niestety, a może na szczęście wybieraliśmy się coraz częściej z Huncwotami na nocne przechadzki. Kilka dni po Balu zrobiliśmy mały wypad do Zakazanego Lasu. Była to noc kwitnienia lotosu, który znajdował się na zachodnim krańcu lasu. Takiego widowiska nie mogliśmy opuścić. Skorzystaliśmy z naszych animagicznych umiejętności i po chwili czarny kot, łasica, wilk i grafitowy smok (wielkości dużego psa) przedzierały się przez puszczę, w poszukiwaniu rośliny. Wzleciałam do góry i kierowałam przyjaciół wprost do celu naszej wędrówki. Przemieszczanie się w postaci zwierząt było o wiele bezpieczniejsze, ponieważ wtedy inne stworzenia, centaury i testrale nas nie atakowały. Boję się nawet pomyśleć co by było, gdybyśmy przedzierali się przez las jako ludzie… Z rozmyślań wyrwał mnie ogłuszający dźwięk. Po co oni dzwonili dzwonem lekcyjnym w środku nocy? Usłyszałam z daleka powielony głos profesor McGonagall: „Uwaga, jeżeli ktoś widział Pabla Potyrala, Ann Hohh, Alexę Jones i Sally Zeller jest proszony do mojego gabinetu”. Głos nauczycielki dudnił przeraźliwie. Wylądowałam obok reszty zadumionych Huncwotów. - I co zrobimy? – zapytałam. Nadal byliśmy przemienieni w zwierzęta, ale mogliśmy się między sobą porozumiewać w ich języku. - Ja bym wracał do zamku, tak po cichu. – zaszczekał Wyjec. - Musimy obejrzeć ten kwiat. – miauknęła żałośnie Abra. - Moim zdaniem już powinniśmy być w łóżkach. – pisnęła Musti. - Ja też chcę wracać. To niebezpieczne, nie możemy narazić się dyrektorowi. – wyraziłam swoje zdanie pospiesznym ryknięciem. - Ale jak to zrobimy, żeby nikt nas nie zauważył? – Alexa miała wątpliwości, aczkolwiek bardzo słuszne. Niby jak mamy wejść do lochów?? - No przecież możemy iść tajnym wejściem, tym przy starym buku nad jeziorem. – Mądra Ann! Pobiegliśmy (albo polecieliśmy) pospiesznie w stronę rzeczonego drzewa, lecz zajęło nam to bardzo dużo czasu. Na błoniach roiło się od nauczycieli z zapalonymi różdżkami. Na skraju lasu zobaczyliśmy Hagrida zmierzającego w naszą stronę. - Błagam, żeby nas nie zobaczyli… - gdy wypowiedziałam te słowa coś zimnego spłynęło wzdłuż mojego smoczego ciała. Jakby małe, zimne strugi deszczu. Obejrzałam się w koło, ale nikogo nie było obok mnie. Gdzie się podziali Abra, Musti i Wyjec?? Zagadka rozwiązała się, gdy Pablo jako jedyny przytomny stwierdził, że jesteśmy niewidzialni. Spojrzałam na swoją szyję i zobaczyłam, jak zawieszony na niej Baylife świeci błękitem. Ten amulet chyba jeszcze nie raz mnie zadziwi… Weszliśmy do wielkiej dziupli w starym drzewie, a żaden z patrolujących profesorów nas nie zauważył. Korytarzem doszliśmy w końcu do kominka w pokoju wspólnym Slytherinu. Tylnią ścianę można było otworzyć jedynie od środka, nie było możliwości, żeby pchnąć ją z pokoju wspólnego. Staliśmy teraz w wygasłym palenisku, nadal spowici niewidzialną poświatą. Przed nami ukazał się straszny obraz - tłum uczniów wyrwanych z łóżek nagłym alarmem. Nasze dormitoria znajdowały się dokładnie po drugiej stronie pokoju… Rozdzieliliśmy się i każdy poszedł w inną stronę. Abra i Musti pobiegły pomiędzy nogami uczniów do tolalety, a ja poleciałam nad ich głowami. Wpadłyśmy do ubikacji, która o dziwo była pusta i zamieniłyśmy się z powrotem w ludzi. Jednocześnie czar niewidzialności jakby spadł z nas, a każda poczuła dotkliwe zimno w okolicy kostek. - Uff, udało się, ale co z Pablem!? – dobre pytanie… Na szczęscie drzwi tolalety otworzyły się i przed nami zmaterializował się Wyjec. - Ciężko było, ale się prześlizgnąłem pod ścianami. – dyszał ciężko, a na czole widać było kropelki potu. Jesteśmy w pokoju wspólnym, w damskiej toalecie, ale co dalej?? Przy schodach do naszych dormitoriów stały grupki gawędzących ludzi. Jak tam wejść?? Na pierwszy ogień poszedł Pablo. Wyszedł z ubikacji, i zgięty w pół podbiegł do drzwi. Udał, że wchodzi prez nie do środka pokoju. Natychmiast uczniowie rzucili się w jego stronę, by wypytać, gdzie byliśmy, a Abra, Musti i ja skorzystałyśmy z nieuwagi Ślizgonów i poleciałyśmy do naszego dormitorium. Walnęłyśmy się do łóżek i udawałyśmy sen. Po kilkunastu minutach do pokoju wkroczył Snape. - Panny Hohh, Jones i Zeller proszone są do gabinetu dyrektora. – widać było po jego minie, że nie jest najlepiej. Udawałyśmy szczere zdmienie, ale Snape się nie nabrał. Pokornie wyszłyśmy w szlafrokach z łóżek i wraz z Pablem czekającym u stóp schodów udałyśmy się wprost – jak nam się zdawało - ku końcowi naszej kariery szkolnej… …:::… - To karygodne zachowanie Severusie! Wymykają się ze szkoły w środku nocy i włóczą się po błoniach, a pewnie i po Zakazanym Lesie! - Minerwo, nieprawda! Wcale nie masz dowodów na to, że wyszli z zamku, a tym bardziej, że byli w puszczy! – Snape i McGonagall kłócili się zajadle w gabinecie Dumbledore’a. - Proponuję, żeby wurzucić ich ze szkoły! Tak być nie może! - Pani profesor! Harry Potter tyle razy łamał szkolny regulamin i go nie wyrzucono, więc dlaczego mam się pozbywać moich najlepszych uczniów?! – Snape był straszliwie wściekły. - Severusie, Minerwo, pozwólcie, że to ja podejmę decyzję o usówaniu uczniów ze szkoły. – powiedział dyrektor jakby szczerze rozbawiony całą sytuacją. – Alex, Ann, Pablo, Sally, macie coś na swoje usprawiedliwienie?? – jego oczy zdawały się być tak przenikliwe, że nie sposób było kłamać. Spojrzałam na Huncwotów, a oni kiwnęli głowami. Zaczęłam mówić… - Panie dyrektorze, my chcieliśmy tylko obejrzeć kwitnienie kwiatu lotosu! To zjawisko zdarza się raz na 1500 lat, a jedyny kwiat w Anglii rośnie na zachodnim skraju lasu, więc chcieliśmy… - Aha! Więc jednak byliście w Zakazanym Lesie! – McGonagall miała minę triumfatora. - Eee, nie, nie doszliśmy do lasu, ponieważ usłyszeliśmy dzwon i pospiesznie wróciliśmy do łóżek, nawet nie wyszliśmy ze szkoły… - nie mogłam im przecież powiedzieć, ze jesteśmy animagami… - Dobrze, nie wyrzucę was ze szkoły, ale obiecajcie, że już nigdy więcej nie pójdziecie do lasu bez mojej zgody. Kary wymierzy wam opiekun waszego domu. – McGonagall wyglądała, jakby ktoś wymierzył jej policzek. …:::… Uniknęliśmy wyrzucenia ze szkoły, ale nie szlabanów. Pablo musiał pomagać Snape’owi w porządkach w lochu do eliksirów, Ann czyściła ubikacje pod nadzorem profesor McGonagall, Alexa polerowała zbroje z Filchem, a mnie przydzielono coś specjalnego… - Zeller, udasz się o 19.00 w piątek do chatki Hagrida. Przyjeżdżają do nas dość niezwykli goście i trzeba im pomóc po podróży. – Snape miał minę pod tytułem: „dobrze-wam-tak-było-trzeba-nie-wychodzić-z-łóżek”. Cóż to za okrpona kara miała mnie czekać??? W wyznaczonym dniu poszłam grzecznie przez błonia wprost do chatki gajowego. Było już dosyć ciemno i co krok potykałam się o wystające korzenie. Gdy dotarłam do celu zapukałam trzy razy w drzwi. Hagrid wyjrzał z chatki i spojrzał na mnie. - Aaaa… to ty miałaś mi pomóc przy nich?? - Taak, chyba taak… - przy jakich „nich” ??!! - Chodź za mną, pokażę ci co masz robić. – Jego wielkie ciało wytoczyło się z chatki i poprowadziło mnie ku wschodniemu krańcowi lasu. Szliśmy skrajem, ale w nocy nawet pojedyncze drzewa były straszne. Gdybym mogła się przemienić, to może bym się tak nie bała… Tymczasem gajowy doszedł do ogromnego padoku, za którym stała stodoła przerobiona na wzór stajni. Może będę się zajowała końmi?? - One są strasznie dzikie, ale dziewczętom dają się sybciej obłaskawić. Oczywiście, mógłbym to zrobić sam, ale skoro masz mi pomagać… - Eee… panie profesorze Hagrid… co ja właściwie mam robić?? - To ty nie wiesz?? Myślałem, że ci powiedzieli… No cóż, musisz wysprzątać boksy i je wyszczotkować. - Ale co ja muszę wyszczotkować?? – minę miałam żałosną, a znając zamiłowanie gajowego do wielkich, niebezpiecznych potworów mogłam się spodziewać nawet szczotkowania trolla… - Jak to co?? Pegazy! – wyglądał tak, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem. - Ale przecież tu nie ma Pegazów, one żyją tylko we wschodniej części Europy. - Właśnie przyleciały do nas transportem z Rosji, wraz z kilkoma latającymi reniferami. Trzeba jej jednak wyczyścić, gdyż są zmęczone po podróży. Musisz także przygotować im boksy. Wierzę, że ci się uda. Wszystkie rzeczy są w tamtej starej szopie. Wrócę po Ciebie za trzy godziny. Powodzenia. – Zostawił mnie z głupią miną, a sam powędrował do chatki, podśpiewując wesoło. Stałam tak jeszcze kilka minut, patrząc w ciemny las. Pegazy, najprawdziwsze pegazy. Z tego, co czytałam, są one bardzo niebezpieczne, ponieważ mają ogromne kopyta, a jednym ruchem skrzydła potrafią rozpłatać człowieka na połowę. W sumie to bez ryzyka nie ma zabawy, ale czy ja na pewno chciałam ryzykować życie?? Okej, w końcu mam szlaban, sama sobie na to zasłużyłam. Tłukąc się z myślami powędrowałam w stronę stajni. Podeszłam do jednego z boksów i przez niewielkie okienko zajrzałam do środka. O mało nie upadłam ze zdziwienia i zachwytu. Przepiękny pegaz grzebał złocistym kopytem w ściółce. Jego masywne boki lśniły czernią tak głęboką, jak noc. Miał złociste oczy, złotą grzywę i ogon. Czarne skrzydła gdzieniegdzie prześwitywały piórami. Uskrzydlony koń był ogromny i wysoki. W kłębie miał jakieś dwa metry… Z trzęsącymi się kolanami otworzyłam boks. Pegaz odwrócił się do mnie pyskiem, uniósł wysoko głowę, położył po sobie uszy i zarżał tak przenikliwie, że cała stajnia zatrzęsła się niczym podczas trzęsienia ziemi. Zlękłam się nie na żarty. Jak niby mam okiełznać tego potwora?? Zbliżyłam się do konia z wyciągniętą przed siebie ręką. Zwierzę schyliło łeb i obwąchało dokładnie moją dłoń. Zza pleców wyciągnęłam cukier (Hagrid zostawił kostki przy ogrodzeniu) i podałam Pegazowi. Na jego pysku jakby nagle zagościł uśmiech. Strzygł uszami i zajadał cukier. Co za dziwne stworzenia… Za nic nie mogłam założyć koniowi kantara i uwiązu, więc złapawszy go za grzywę, poprowadziłam zwierzę na wybieg. Stanął spokojnie przy ogrodzeniu obgryzując zawzięcie drewniane pale. Skoczyłam do komórki po szczotki i rozpoczęłam wyczesywanie pegaza. Za każdym pociągnięciem szczotką sierść konia mieniła się wszystkimi barwami tęczy. Zwierzę cicho rżało z zadowolenia, gdy nagle jego sierść przybrała niebieskawy odcień. Zmieniła kolor wraz ze zmianą jego nastroju… zupełnie jak moja sukienka… Z innymi pegazami było podobnie. Po wejściu do ich boksu o mało co nie zostawałam rozszarpana, lecz po perswazji cukrem zwierzęta stawały się potulne jak baranki. Sierść każdego z koni się zmieniała. Do głowy przyszła mi tylko jedna możliwość… Moja suknia była uszyta z włosa pegaza… …:::… Była tylko jedna możliwość sprawdzenia tej anomalii. Książki. Stosy książek. Góry książek. Wraz z Musti, Wyjcem, Abrą i Drackiem (którzy zaoferowali swoją pomoc) szukaliśmy jakiejś wzmianki o zastosowaniu sierści pegaza. Sama coraz częściej chodziłam do stajni, aby przyjrzeć się z bliska tym niesamowitym zwierzętom. Od jednorożców różnią się kilkoma cechami: oczywiście nie mają czarodziejskich rogów, tylko skrzydła; żaden z nich nie ma srebrnej, złotej lub śnieżnobiałej sierści, tylko grafitową, szkarłatną, bordową, ciemnozieloną; mają szersze pyski; są większe i masywniejsze od jednorożców; ich grzywa jest krótka i roztrzepana i co ciekawe mają dwa ogony. W oczach pegazów nie ma dobroci i niewinności, raczej dzikość, wolność, nieokiełznanie. W jednym momencie mogą być przyjazne, aby za chwilę rozerwać ci gardło skrzydłem. Są spokrewnione z testralami, ale Hagrid mi mówił, że od przyjazdu pegazów nie widział ich razem. Przeczytałam tyle książek, że chyba będę miała „W” z ONMS-u. Niestety jeszcze nie trafiłam na tytuł, w którym byłaby jakakolwiek wzmianka o sierści pegazów. Pisano o krwi, sercu, kopytach, piórach ze skrzydeł, ogonach, ale o sierści nic. ..:::.. Dla niektórych nareszcie, a dla innych niestety nadeszła przerwa zimowa. Draco zaprosił mnie na ferie do siebie do domu… Żałowałam, że nie ma z nami Musti, Abry i Wyjca, ale Pablo i Musti mają egzaminy i zostali w szkole, żeby się uczyć. Obiecali mi, że nadal będą szukać książek o pegazach, może im się uda… Mimo wszystko, cieszyłam się, że spędzę ferie z Drackiem. Nie było mi tak strasznie tęskno za Huncwotami, jak myślałam, że będzie. W pierwszy dzień po skończeniu nauki spakowaliśmy swoje rzeczy i wraz z grupą innych uczniów udaliśmy się powozami na peron w Hogsmeade. Czerwonym ekspresem dotarliśmy do Londynu, na King’s Cross. Żal mi było opuszczać Hogwart, ale perspektywa wspólnego wyjazdu z Malfoyem uciszyła tęsknotę. Niestety uciszyło to także moją czujność… Wysiedliśmy na peronie 9 i ¾. Od razu poznałam matkę i ojca Draca. - Witaj Draconie, jak minęła podróż?? – zapytał wysoki czarodziej z długimi, jasnymi włosami. - Dzień dobry tato, witaj mamo. Przejazd pociągiem był rutynowy. Chciałbym wam przedstawić moją towarzyszkę, Sally Zeller. - Dzień dobry państwu – uśmiechnęłam się ładnie i dygnęłam. - Miło mi Ciebie poznać. Jesteś córką Richarda Zeller?? - Tak, proszę pana. - To kompetentny odkrywca… przeczytałem wiele jego książek… są fachowe, bardzo fachowe… - pan Malfoy mówił dosyć powoli i przeciągał sylaby… śmiesznie to brzmiało. - O tak, Richard jest jednym z naszych czołowych informatorów… tyle się od niego dowiadujemy… - po raz pierwszy odezwała się matka Draco. Mówiła dosyć chaotycznie i wisiała na ramieniu swego męża, jakby bojąc się, że zaraz odfrunie z wiatrem. Sprawiła wrażenie dosyć nerwowej kobiety. - Bardzo mi miło, że macie państwo tak dobre zdanie o moim ojcu. Ja również uważam, że jest wyśmienity w swoim fachu. - Tato, może już pójdziemy do samochodu… - zasugerował nieśmiało Draco. Pan Malfoy puścił synowi takie surowe spojrzenie, że aż mnie zmroziło… Jak można być tak drętwym… - Dobrze Draconie. Ojciec mojego chłopaka i jego żona poszli przodem prowadząc nas do samochodu. Nagle coś zwróciło moją uwagę. Draco szedł obok mnie, ale sam taszczył nasze kufry. Czy tacy bogaci czarodzieje jak Malfoyowie nie mogli wynająć jakiegoś szofera?? Popatrzyłam od tyłu na panią Malfoy. Teraz szeptała coś na ucho mężowi. Wydawało mi się, że się naradzali… „Głupstwo! Niby po co mieliby to robić!!” Odezwał się głosik rozumu przywracający mnie do porządku. Zupełnie rozluźniona wsiadłam do czarnego Rolls Royce’a. Samochód miał jakieś magiczne właściwości, ponieważ wciskał się w najmniejsze szczeliny pomiędzy mugolskimi autami. Ja z Drackiem siedzieliśmy z tyłu, państwo Malfoyowie przed nami, a prowadził szofer… Po kilku godzinach jazdy w milczeniu dotarliśmy w końcu do najwytworniejszego dworu, jaki kiedykolwiek widziałam. Po przekroczeniu bramy wjazdowej jeszcze pół godziny dojeżdżaliśmy do samego budynku. Nie wiem nawet jak to nazwać… willa?? Dwór??? Pałac??? Taki był przepych tego miejsca… Całe włości Malfoy’ów były położone w kotlinie pomiędzy górami, dzięki czemu były niedostępne dla Mugoli. Dom był stary, ale za to utrzymany w nienagannym porządku. Krzewy były równo przystrzyżone, a spod śniegu było widać tylko pojedyncze liski z zielonych żywopłotów. Limuzyna zajechała po wielkim łuku przed wejście do budynku objeżdżając tym samym wielką, okrągłą grządkę, na której latem kwitły kwiaty. Wysiedliśmy z wozu… - Draco… tu jest przecudnie… - Oczywiście, że tak… widzisz, ten dom budował mój pra pra pra pra pra pradziadek Wilhelm… - nie skupiałam się na historii powstania domu Malfoy’ów, lecz na obejrzeniu i utrwaleniu w pamięci tego miejsca… Weszliśmy do wielkiego holu, który prowadził do kilkudziesięciu par drzwi. Gdy Draco poprowadził mnie do jednych, okazało się, że za nimi są następne drzwi i tak w kółko… Nie udało mi się zapamiętać drogi, lecz nie martwiłam się tym zbytnio… Oglądałam bogato rzeźbione lamperie, dumne rzeźby, obrazy znanych malarzy… Doszliśmy do jadalni, gdzie od razu podano obiad. Konwersacja z panią i panem Malfoy była dość ciekawa, ponieważ rozmawialiśmy głównie o mojej rodzinie… a że ja wprost uwielbiam mówić o sobie, to posiłek minął w przemiłej atmosferze. Później Draco zabrał mnie na spacer bo posiadłości swojej rodziny. Wysłuchałam jego nudnego gadania na temat zabytków, dziejów historycznych itepe itede i z ulgą przyjęłam fakt, że jutro czeka nas więcej atrakcji… Wieczorem wskazano mi moją sypialnię, która znajdowała się [chyba… gubię się w tym domu] w zachodniej części dworu. - Ślicznie tu, ale tak jakoś… eeeee… różowo… - szczerze mówiąc nie przepadam za tym kolorem.. - To sypialnia specjalnie dla dziewcząt, nasz dekorator ją zaprojektował… Jeżeli ci się nie podoba, to zaraz możemy Cię przenieść gdzie indziej… - Nie!! Nie, nie, naprawdę jest tu ładnie… A ty gdzie masz pokój… - Dokładnie po drugiej stronie dworu… Nie licz na nocne spotkania, bo moi rodzice będą źli – Draco zrobił taką minę, jakby złość jego rodziców była istnym koszmarem… - Nie, ależ skąd! Tak tylko pytałam… No to… dobranoc… - pocałowałam chłopaka na pożegnanie… musiałam stanąć na palcach, jak zwykle… czy on nigdy nie może się troszkę schylić?? - Słodkich snów Sally… - puścił mi oko i wyszedł z pokoju, a właściwie z komnaty Takie ferie mogłam sobie tylko wymarzyć… *** Nazajutrz rano obudziły mnie ciepłe promienie słońca igrające na szybie. Po chwili do pokoju weszła kobieta ubrana w śmieszny fartuch… wyglądała na pokojówkę w hotelach… - Dzień dobry panienko… łazienka jest zaraz za tymi drzwiami – wskazała na nie ręką – śniadanie jest o godzinie 8.00, a panienki ubrania wiszą w szafie. – zaraz zaraz, jakie ubrania?? Przecież poza sukienką nie wzięłam ze sobą ciuchów???!!! Wszystko się wyjaśniło, gdy zerknęłam do rzeźbionych drzwi w ścianie, za którymi była garderoba. Znajdowały się tam setki sukienek, butów, kapeluszy, kostiumów i wszystkich innych rzeczy, jakie można sobie tylko wymarzyć [oczywiście wszystkie w moim rozmiarze :>]. Wybrawszy ciemnozieloną sukienkę przed kolano udałam się na posiłek, ale nie uwzględniłam jednej rzeczy… jak ja trafię do jadalni?? Na szczęście z opresji wybawił mnie Draco, który stał w okolicy schodów prowadzących do salonu. Po raz pierwszy widziałam go bez mundurka szkolnego, a w odświętnej koszuli i spodniach. - Bałem się, że się miniemy… chyba jeszcze nie trafiłabyś sama do jadalni?? - Rzeczywiście, ten dom jest ogromny, a zapewne skrywa także wiele tajemnic – rzuciłam Draconowi figlarne spojrzenie… Ciekawe jaki plan przygotował na dzisiejszy dzień… - Po śniadaniu mam dla Ciebie coś specjalnego… - on czyta w moich myślach?? Rzeczywiście, po posiłku ubraliśmy się i poszliśmy na tyły domu, gdzie znajdował się ogród. W zimie wyglądał prześlicznie! Żywopłoty były tu przystrzyżone w ciekawe kształty, a na nich malowniczo rozłożył się śnieg. Zielony pozostał tylko bluszcz, wspinający się po tylnich ścianach dworku, a także choinki. Draco poprowadził mnie przez całą długość ogrodu do małego, białego domku. - Co jest tam w środku – moje zainteresowanie było coraz większe… - Zobacz sama… - zajrzałam do wnętrza domku, który okazał się… komórką na miotły… ?? - Eeeee, miotły?? – zapytałam głupio. - No miotły… myślałem, że chcesz się przelecieć na najnowszym modelu – Jutrzenka, przewyższa Błyskawicę pod względem szybkości i zwrotności… jak widzisz, ma chudszą rączkę, a witki w ogonie są ułożone w idealny owal… - wyłączyłam się… jak to??? Ja mam latać na miotłach w domu mojego chłopaka??? Porażka… a miałam nadzieję, że Draco wymyśli cos oryginalnego, coś niekonwencjonalnego... – To jak?? Chcesz się przelecieć?? – pomijając fakt, że jestem w sukience i w płaszczu wsiadłam na miotłę i odbiłam się od ziemi. Nigdy nie lubiłam latać, bo to zabiera za dużo energii, męczysz się i pocisz… nie wiem doprawdy co faceci widza w tym sporcie… Mimo wszystko, miotła była w porządku. Wydawało mi się, że Malfoy oczekiwał większych zachwytów z mojej strony, ale cóż, nie można mieć wszystkiego Popatrzyłam jeszcze jak Draco robi pętle i przerzuca kafel przez bramki na prywatnym boisku do quidditcha naturalnych rozmiarów… *** Zmęczony, ale szczęśliwy jak nigdy Draco, doprowadził mnie do mojego pokoiku i dał mi wolną rękę do obiadu… Potem mieliśmy jechać z jego rodzicami na kręgle… Siedziałam na łóżku i malowałam paznokcie, gdy zaniepokoiły mnie krzyki z dołu. Odstawiłam lakier i zeszłam do jednego z pokoi gościnnych. Chyba stąd dobiegał dźwięk… Usłyszałam kolejny jęk i zdało mi się, że słyszę głos Draco… Poszłam w tamtym kierunku… To, co zobaczyłam, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Pan Malfoy stał naprzeciwko swojego syna i zawzięcie się o coś kłócili [właściwie to ojciec Draco się wydzierał, a chłopak coś mruczał próbując się bronić] Nie słyszałam, czego dotyczy rozmowa, ale zorientowałam się, że mój chłopak coś zbroił. Nagle Pan Malfoy uniósł laskę, zakończoną srebrną głową węża i uderzył Draca w twarz. Musiałam zatknąć ręką usta, żeby nie krzyknąć… Zdążyłam tylko zauważyć ślady krwi na koszuli chłopca i już leciałam z powrotem po schodach do pokoju… Przecież to niemożliwe… pan Malfoy uderzył własnego syna… WŁASNEGO SYNA!! Taki dżentelmen, taki dystyngowany czarodziej, był zdolny uderzyć własne dziecko!!! Nie mogłam w to uwierzyć… „Może miał ważny powód” – chciałam jakoś wytłumaczyć to zajście, ale jakie musiałoby to być przewinienie, żeby oberwać ostrym końcem kija w twarz?? Stwierdziłam, że im szybciej opuścimy ten dom tym lepiej… *** Tuż przed obiadem przyszedł po mnie Draco. Zauważyłam, że zmienił koszulę, ale nadal był widoczny krwiak na policzku. - Co ci się stało?? – zapytałam dotykając stłuczenia. Może mi powie po dobroci?? - A, to nic, wywróciłem się na schodach… - na schodach, tak??? - Draco… ja wiem od czego ty to masz. - S-skąd?? – przez jego twarz przeszedł wyraz kompletnego przerażenia, lecz w mig się opanował i przyjął dumna minę. - Słyszałam Twoją kłótnie z ojcem… - może nie powinnam tego mówić, ale to jest chore!! Jak można uderzyć własnego syna… [czy ja się nie powtarzam??] - Ach… należało mi się… tata czasem się tak unosi… Nie martw się o mnie – uśmiechnął się tak ślicznie, że pomyślałam, że to rzeczywiście mogła być jednorazowa sytuacja, która więcej się nie powtórzy. Troszkę uspokojona, przytuliłam się mocno do Draco… *** Czarny Rolls Royc’e stanął przed klubem „Magic Bowl” na ulicy Zarożnej [odnoga Przekątnej]. Dużo słyszałam o tej kręgielni, podobno jest to najlepszy klub w Londynie i okolicach… Nigdy nie grałam w kręgle czarodziejów. Moi rodzice zawsze zabierali mnie i moją siostrę Rose do klubów, żeby pograć, ale my nigdy nie mogłyśmy unieść kul . Poza tym wstęp był zazwyczaj od lat 15. Po wypełnieniu formularzy zagraliśmy partię po dwie osoby. Ja i Draco w jednej drużynie a państwo Malfoyowie w drugiej. Zasady były banalnie proste, ale nie obyło się bez niespodzianek… Kręgle zmieniały miejsca. Kiedy widziały słabego gracza, to rozszerzały się i trudniej było trafić wszystkie na raz, gdy natomiast pojawił się zawodowiec zbijały się w ciasną kupę, która przewracała się przy najmniejszym dotknięciu kuli. Draco i ja przegraliśmy, ale małą ilością punktów. Potem poszliśmy z rodzicami Malfoya napić się czegoś i zjeść. Wieczór minął fajnie… Pomimo wielu rozmów nie udało mi się nic wyciągnąć z rodziców Draco. Pan Malfoy był w stosunku do mnie bardzo uprzejmy… zupełnie niepodobny do tego pana Malfoya, który uderzył rano Draca. Ta rodzina jest wyjątkowo ciekawa… *** Nakłoniłam Draco, żebyśmy wyjechali po tygodniu [żeby drugi, a zarazem ostatni tydzień ferii spędzić w zamku z Paulem, Alexą i Ann]. Na szczęście nie zauważyłam na twarzy [i ciele] chłopaka więcej żadnych urazów, więc utwierdziłam się w przekonaniu, że tamto uderzenie w policzek było przypadkowe. Przestałam się tym martwić, ale z ulgą dojechałam czarnym Rolls Royc’em pod bramę szkolną [pociąg jechał za tydzień, a nie było potrzeby robienia kursu dla dwóch uczniów ;P]. Ponownie Draco wziął nasze bagaże i zataszczył je do samego dormitorium Slytherinu w lochach. Od razu po wejściu do pokoju wspólnego Alexa i Ann rzuciły mi się na szyję z powitalnym okrzykiem. Wyjec stał z boku i jak zwykle powiedział mi swoje „cześć” dopiero na końcu. O dziwo z Drackiem w ogóle się nie przywitał… No nic, przecież nie każdy musi się lubić . Ferie feriami, ale szczerze mówiąc z ulgą powitałam ich koniec. Tyle się działo, a coś mi mówił, że to dopiero początek… |
|
Tak napisali inni: |
Talk.pl :: Wróć |